czwartek, 3 października 2013

735 km w jedną stronę? Czemu nie! - cz. 4 i ostatnia :-)

"Po koncercie tak szybko zleciał czas..."
Bo to był bardzo mile spędzony czas :-) Ale po kolei... 
Zebraliśmy się starym zwyczajem z boku sceny koło namiotów. Pozdrowienia dla państwa z ochrony, którzy to nie chcieli wpuścić części naszej ekipy (pomimo posiadanych identyfikatorów). Rozumiem, że było nas dużo, ale albo wchodzą wszyscy, albo nikt..cóż, musieli w końcu ustąpić :-) Ale już wyjaśniam. Tradycją trwającą od lat są spotkania zespołu z fanami. I nie mówię tu o spotkaniach, podczas których Michał na chwilę wyjdzie, rozda parę autografów i heja do widzenia. Oczywiście wychodzi do oczekujących ludzi, jednak potem przychodzi czas na spotkania z nami - grupą fanów, którzy od lat nieustannie jeżdżą po kraju na koncerty. Mówię o spotkaniach w liczbie mnogiej - bowiem, aby nie robić zbyt dużego zamieszania wchodzimy do namiotu w grupkach po parę osób. Owszem, czasem swoje trzeba wystać, czasem wymarznąć, jak jest mniej sprzyjająca pogoda. Jednak uwierz mi Drogi Czytelniku, warto :-) A tym razem wyjątkowo było warto!

Każde ze spotkań trwało 20-30 minut. Muszę przyznać - gdy pierwsza grupa była w namiocie, nas czekających ogarniało zniecierpliwienie. Ale zaraz potem okazało się, czym było to spowodowane. Bowiem na 26 listopada zaplanowana jest premiera płyty Michała :-) W związku z tym Michał wymyślił, że każdemu z nas założy słuchawki i puści wybraną piosenkę z nowej płyty spośród dotychczas nagranych. Oprócz tego wspólnie oglądaliśmy zdjęcia z sesji do wspomnianej płyty i znalazł się jeszcze czas na rozmowę..o wszystkim i o niczym..po przyjacielsku :-) A na koniec to, czego każdy z nas ma pełno - zdjęcia i autografy. Bez pamiątek ani rusz! :-) Więcej co się działo na spotkaniu/spotkaniach opowiadać nie będę. Kto był, ten wie :D

Gdy każdy z naszej krakowskiej ekipy spotkał się z zespołem (dodam, że Jacek zwiał niewiele po koncercie, a nowa wokalistka Marta Milan jest bardzo sympatyczną osóbką:)), zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy w drogę powrotną. Każdy spał, ile mógł, nie licząc oczywiście przerwy na stacji benzynowej. Około 8 rano byliśmy w Krakowie.

Nie lubię pożegnań.

Na pocieszenie wróciłam do akademika, w którym miałam noclegi. Trochę odetchnęłam napakowana wrażeniami minionego czasu. Przed południem do Krakowa przyjechała jedna z moich przyjaciółek..z którą niestety widuję się 1-2 razy w roku. Ale zawsze jest to bardzo fajnie spędzony czas. Dzięki temu spędziłam w Krakowie jeszcze jeden cudowny dzień. Owszem, byłam lekko nieprzytomna, jednak zadowolona z życia. Szczęśliwa. I nawet dałam się namówić na 3-godzinną wyprawę kajakiem :-) 

Na zakończenie historii w starych filmach wyświetla się napis "THE END". Ja napiszę inaczej: HAPPY END :-)

poniedziałek, 23 września 2013

735 km w jedną stronę? Czemu nie! - cz. 3

Wspomniany już Tomasz Niecik nadzwyczajnie publiczności nie porwał (nie licząc pojedynczych wyjątków). Odniosłam wrażenie, że najlepiej bawiły się biegające pod sceną dzieci, którzy co chwilę rzucał ulotki ze swoim wizerunkiem. Tylko biedni ochroniarze nie byli w stanie ogarnąć maluchów :)

Po zakończonym występie i krótkiej próbie technicznej rozpoczął się koncert, dla którego domowe współrzędne na mapie nie mają najmniejszego znaczenia. Mi po przeliczeniu na Google Maps wyszło, że przejechałam na niego ok. 735 km. Nie ja jedna..Michał Wiśniewski, Jacek Łągwa i Marta Milan w towarzystwie świetnych muzyków i tancerzy podczas ok. 2 godzin (czyt. 120 minut!) zagrali 26 utworów (się ma setlistę, to się wie:D). Wśród nich PowiedzPierwszą ostatnią miłość czy moje ukochane Tobą oddychać chcę. Było trochę starszych i nowszych piosenek, wymieniać mogłabym długo. Na scenie działy się różne rzeczy, często kompletnie nieprzewidziane. Pozdro dla Katarzyny i Tomka, którzy zaproszeni na scenę do wspólnego występu na "Babskim świecie" na długo utkwią w pamięci publiczności. Szczególnie Katarzyna. Kto był, ten wie..

I teraz nie będzie "achów" i "ochów" na temat koncertu, bo one byłyby zbyt oczywiste z moich ust. Będzie to, co obserwuję zawsze.. Zespół Ich Troje od paru ładnych lat uważany jest publicznie za kicz, tandetę i co nie tylko. Ostatnio mam okazję bywać na praktycznie każdym ich koncercie. I zawsze jest to samo: parę tysięcy tłocznie zgromadzonych ludzi śpiewających "A wszystko to" i serię innych szlagierów. Zdarza się słyszeć krzyki typu "Michał, jesteś zaj....ty!". I niech mi ktoś powie, że Ich Troje już nikt nie słucha.. Odnoszę raczej przykre wrażenie, że nikt nie chce się raczej do tego przyznać. Ja się tego nie wstydzę. Ten zespół był, jest i będzie dla mnie Numerem Jeden. Czy to się komuś podoba czy nie :-)

Następna notka będzie ostatnią częścią wspominającą tamten weekend. Opiszę w niej, co działo się po koncercie (czyli co to znaczy szanować fanów :)) i w skrócie dzień następny.

PS Dodam tylko, że zamieszczone w notce filmiki mają charakter niepubliczny i wolałabym, aby nie były nigdzie dalej udostępniane.

sobota, 21 września 2013

735 km w jedną stronę? Czemu nie! - cz. 2

Ruszyliśmy. Po drodze bardzo mili panowie kierowcy umilili nam podróż bardzo przyjemnymi płytami (Ich) Troje :-) Oj, wesoły bus to był, uwierzcie na słowo :D Jednak wśród podśpiewywania, siedzącego tańczenia, licznych żartów i wspomnień trwały zażarte dyskusje na temat urodzinowego prezentu - niespodzianki dla Michała. Odnośnie pomysłu wszyscy byliśmy zgodni - nagrywamy filmik! Wykonanie okazało się nieco trudniejsze, bo pomysłów nie brakowało, a w dodatku byliśmy ograniczeni czasowo..jednak po przerwie w McDonaldzie w Rzeszowie doszliśmy do porozumienia :) W Jarosławiu dołączyły do nas dwie osoby i przy najbliższym postoju powstał filmik :)

Reszta podróży upłynęła bez większych zdarzeń. Można tak przynajmniej powiedzieć, ponieważ nikt z nas dobrze nie wiedział, gdzie jest koncert... Zdania były podzielone: Mircze czy Kryłów? W momencie wjazdu do Mircz rozległy się brawa..szybko wróciliśmy na ziemię :) W tym, że znajdujemy się na końcu Polski, znanej jako skrajna Polska B, szybko uświadomiły nas beztrosko pasające się krowy i "zwinięty asfalt" ;) Szczęśliwie pojawiły się oznakowania kierujące na Europejskie Dni Dobrodziejstwa..prosto. I to "prosto" zaniosło nas jeszcze ok. 10 km przed siebie do granicznego Kryłowa. W duchu podziękowałam intuicji, która kazała mi jechać ze Ekipą busem z Krakowa.. Nie wyobrażam sobie znaleźć się na godzinę przed koncertem w Mirczach i dostać się stamtąd na koncert :-)

I nasz czas był dość tragiczny. Dojechawszy na miejsce, w błyskawicznym tempie skierowaliśmy się w stronę sceny, na której popis swoich "umiejętności" dawał już Tomasz Niecik. Tak, to ten od "osiemnastek", który chyba lubi liczby, bo ratował się jeszcze swoją wersją "cztery razy po dwa razy"..to już nie to disco polo, co naście lat temu. Co było dalej? Ciąg dalszy nastąpi... :-)

środa, 18 września 2013

735 km w jedną stronę? Czemu nie!

Zastanawiałam się, czy by nie usunąć bloga. Zaczynałam dwie notki i nie mogłam skończyć, gdzieś brakowało natchnienia. Następowały chwile zwątpienia, ale w końcu nastąpiła mobilizacja. Dlaczego? Bo pomału od pojedynczych osób dowiadywałam się, że czytają bloga i czekają na następne notki. Jedno z najmilszych uczuć, jakie mnie ostatnio spotkało :) Skądś się wzięło przez ponad 500 wyświetleń, za które dziękuję!

Powrót zaczynam od skoku na głęboką wodę. Weekend w połowie sierpnia upłynął na pewnej dalekiej wyprawie koncertowej. Uświadomiła mi ona, że można wszystko jak się bardzo chce - także przejechać ponad 700 km na koncert. Jednak nie od razu - obowiązkowym punktem była przerwa w Krakowie, skąd większą grupą osób mieliśmy zamówionego busa do znajdującego się na polsko - ukraińskiej granicy Kryłowa (w gminie Mircze - nie bez powodu o tym wspominam. O tym później:))

Sobota, bez większych problemów dotarłam do Krakowa. Co więcej, jakimś cudem odnalazłam się na dworcu z Agnieszką. Stamtąd wspólnie ruszyłyśmy do jednego z krakowskich akademików, gdzie pełne ekscytacji pozwoliłyśmy sobie na chwilę przerwy i ruszyłyśmy przypomnieć sobie sztandarowe miejsca miasta. I tak dalej, i tak dalej...

Niedziela. Od rana zamęt, bo nadszedł wielki dzień koncertu. Zbieramy się, szykujemy, rozmawiamy.."Gdzie jest mój aparat?!", "nie zapomnij zdjęć!" :) Po malutkim zamieszaniu dotarłyśmy na umówiony Plac Matejki, gdzie mieliśmy spotkać się z resztą naszej ekipy i zamówionym busem wspólnie ruszyć na koncert. Stopniowo nieobecni stawali się obecnymi, a rzewnym powitaniom zdawało się nie być końca. Miło było znowu wszystkich zobaczyć po (pół)rocznej przerwie :) I tak zaczęła się nasza wspólna przygoda, o której w następnej notce... ;-)


poniedziałek, 22 lipca 2013

Trzy z sześciu i powtórka z rozrywki

Pora na kolejną notkę koncertowo - wspomnieniową. Po założeniu bloga parę osób zaczęło mi sugerować, co opisać. Jedną z nich była kumpela z naszej studenckiej paczki - Emilia. A jej sugestia dotyczyła ubiegłorocznych Konfrontacji Teatralnych odbywających się cyklicznie w łódzkim Centrum Kultury Młodych (znanym potocznie jako CKM). W ramach wspomnianego festiwalu postanowiłyśmy wybrać się na koncert lokalnej gwiazdy - Blue Cafe.

Czwartkowy wieczór. Czekamy na wieczorną turę zajęć, rozmawiamy. Zawiązuje się muzyczny temat, dyskusja, że fajnie byłoby wybrać się wspólnie na jakiś koncert.
- Dzisiaj Blue Cafe w CKM. - mówię jako chodząca mapa łódzkich koncertów. Następuje niedługa chwila ciszy, po której pada wspólna "męska" decyzja: idziemy! Dalsza część naszej dyskusji dotyczyła planu jak się tam dostać, z centrum na Chojny jest kawałek drogi. Jednak nie ma dla nas rzeczy niemożliwych :)

Z trudem usiedziałyśmy za wykładzie lekko zrywając się z jego końcówki, po czym pognałyśmy na przystanek na tramwaj linii 15. Albo 15A, nigdy nie pamiętam, bowiem obie linie do pewnego momentu mają (a właściwie podobno miały) wspólną trasę, po czym nieco się ona zmieniała. Nas interesowała tylko jedna z nich :) I oczywiście wsiadłyśmy do tej niewłaściwej.

Czekanie na przesiadkę kosztowało nas tyle samo, co czekanie na właściwy tramwaj. Jednak cierpliwość popłaca i "nieco" spóźnione "bez większych problemów" dotarłyśmy na miejsce. Koncert trwał już w najlepsze (link), lecz to nam nie przeszkodziło w zabawie :) Co prawda nie trwała ona zbyt długo, ponieważ niewiele po naszym dotarciu do CKM przyszedł czas na bisy..ale i tak warto było tłuc się przez połowę miasta. Po koncercie zdecydowałyśmy się jeszcze zaczekać - skoro jechałyśmy przez całe miasto, to niech chociaż jakieś zdjęcia pamiątkowe będą. Czy autografy.

I tym razem czekanie trochę trwało, lecz zgodnie z zasadą "jak my pójdziemy, to oni wyjdą" dzielnie trwałyśmy z innymi, również czekającymi osobami obserwując jak zespół techniczny składa sprzęt. Przy okazji zauważyłyśmy setlistę stwierdzając, że jednak zbyt dużo koncertu nas nie ominęło:) Kto czeka, ten się doczeka i tak też było tym razem :) A my utwierdziłyśmy się w tym, że spontany są najlepsze.

Parę miesięcy później miałam okazję ponownie być na koncercie Blue Cafe, tym razem na WOŚP. Ale o tym może już innym razem. A tymczasem odsyłam do bloga Emilii, a tych, którzy wybierają się w jakąś podróż (nawet do sąsiedniego miasta) zachęcam do rejestracji na http://bit.ly/TaniDojazd :)

niedziela, 14 lipca 2013

Średzkie Sejmiki Kultury

Doświadczalnie zdecydowałam się opisać jeden z niedawnych wyjazdów do Środy Wielkopolskiej. Powodem owej wyprawy był koncert Ani Wyszkoni. Podobno spontany są najlepsze. Coś w tym jest.

Podróż z Pauliną, Magdą, Syśką i jej chłopakiem-kierowcą Kamilem należała do bardzo wesołych, poniekąd była dla mnie wyjątkowa - po drodze mijaliśmy parę bardzo ważnych dla mnie z pewnej przyczyny miejscowości. Ironia czasu, losu? Don't know.

Chwilę po dotarciu do średzkiego Parku Łazienki (też Wam się z czymś ta nazwa kojarzy?;)) z dziewczynami udałyśmy się w stronę toalet. I zaczęło się...



Powyższe tłumy wprawiły nas w stan mieszanki emocjonalnej. Z jednej strony radość, w końcu od wcześniejszego koncertu Ani, na którym byłyśmy, minęło zaledwie 4 dni. Z drugiej strony troszkę poganiał nas czas i pęcherz, z trzeciej natomiast ile można czekać? :) Po jakimś czasie skierowałyśmy się do reszty ekipy, wylewnym powitaniom zdawało się nie być końca, aż w końcu zgodnie z tradycją weszliśmy przed barierki. Wówczas na scenie produkowali się tzw. rycerze, trochę pokazywali swoje umiejętności, trochę próbowali ich przekazać przypadkowym osobom zaproszonym z publiczności. Warto dodać, że supportował ich popularny ostatnio zespół Weekend, który odmówił bisowania, bo pędzić musiał na kolejny koncert do miejscowości X.

Po zakończeniu rycerskiego pokazu pojawiła się Aniuchowa kurtyna, a my wypatrywaliśmy rozstawiających się członków Najlepszego Zespołu:) Nie bez przyczyny użyłam tego pojęcia z dużych liter, uwielbiam ludzi współpracujących z Anią. Każdy z Nich wnosi ze sobą nie tylko swój talent, ale i indywidualną osobowość. A przy tym naprawdę czuć Ich przyjaźń między sobą:)

Koncert - ostatnio dość standardowa setlista, na "firankowym" "Powietrzu" poczynając, przez "Z cisza pośród czterech ścian""W całość ułożysz mnie" i serię innych mniej lub bardziej popularnych piosenek, na będącym ostatnim bisem, a tego dnia wyjątkowo magicznym dla mnie "Wiem, że jesteś tam" kończąc. W międzyczasie nie zabrakło także chwili wspomnień i hołdu w stronę Marka Jackowskiego symbolizującego się w Jego piosence "Odnajdziemy się" (płyta we wrześniu!) oraz "Raz dwa raz dwa" :) A podczas "Czy ten pan i pani" Ania oczywiście podzieliła się mikrofonem z publicznością :) Ja i tak najbardziej lubię, gdy w połowie koncertu cały zespół jest z przodu:



Po koncercie uskutecznialiśmy się towarzysko, nieco nabijając się z występujących pań. Nazwy zespołu nie pamiętam, może to i lepiej. Nawet Ania, która wyszła rozdawać autografy tłumowi przepychających się ludzi zerkała z przerażeniem..mądra z niej babka:) A niee..one się chyba "Marakuje" nazywały..czy coś w ten deseń.... :))

Gdy Ania skończyła swoje obowiązki względem fanów, udała się z powrotem do namiotu udzielić kilku wywiadów. Poszliśmy za nią, swoje odczekaliśmy i nastąpiła ostatnia część wieczoru - spotkanie. Szczegółów opisywać nie będę, jedna z dziewczyn z FC jak zawsze przyniosła pyszne ciasteczka i wspólnie spędzony czas bardzo mile wspominam :)
Podczas powrotu emocje zaczęły opadać, zrobiło się lekko sennie, aczkolwiek wciąż było bardzo miło. To był udany wyjazd. Trzeci koncert Ani, na którym byłam w tym roku (wcześniej był Toruń i Łódź), ale i najlepszy. Jednak co plener, to plener...:)

czwartek, 11 lipca 2013

Powroty do Ślesina i 40h na nogach, cz. 2

To był dobry koncert. Albo ja jestem mało obiektywna po kilkunastu latach słuchania IT :) Zaraz po jego zakończeniu, znowu zaczęło padać. A przecież jeszcze nasza czwórka miała po róży dla każdego z okazji 15-lecia istnienia..

Wśród IchTrojowian przyjęło się tak, że po koncercie wchodzimy na spotkanie z zespołem, ale nie wszyscy razem, bo nikt by takiego szturmu nie przeżył, tylko w grupkach po parę osób. Biorąc pod uwagę kwiatki, nasza czwórka trzymała się razem. I tak (z czego pamiętam) ja dawałam różę Jackowi (żeby kobieta mężczyźnie?! Fan idolowi w tym wypadku bardziej przystoi..;)), Adrian Justynie, Natalia Michałowi, a Milena (coś trzeba z czwartą różą zrobić..) Dominice wtedy-jeszcze-Tajner. Pomimo marnej pogody kwiatki dotrwały, chociaż mam już różne doświadczenia z takimi sytuacjami związane. O tym innym razem:)

Spotkanie zarówno z zespołem, jak i resztą fanów przebiegło w bardzo miłej atmosferze. Jak to zwykle bywa, w pewnym momencie nadchodzi chwila rozstania i każdy idzie w swoją stronę. A że naszym planem było czekanie do 5:.., wyjątkowo nam się nie spieszyło. Od przypadkowych mieszkańców Ślesina uzyskaliśmy informację, gdzie znajduje się przystanek i skierowaliśmy się w stronę rynku. Bo co będziemy całą noc na przystanku kwitnąć, a taki rynek zdaje się być bezpieczniejszy :)

I bezpiecznie faktycznie było. Przez dobre dwie godziny regularnie patrolował nas radiowóz policji. W końcu Adrian, jak to na mężczyznę przystało, wypiął pierś z identyfikatorem zespołowym do przodu, panowie z policji widząc o co chodzi stwierdzili zapewne, że mieniu publicznemu nie grozi nic niebezpiecznego z naszej strony, odpuścili dalsze patrolowanie tego rejonu. A my trochę rozmawiając, trochę spacerując i trochę się wygłupiając, spędzaliśmy wspólnie czas. Sporo dyskusji wywołała pewna dedykacja Michała dla Adriana..ale może tutaj tego tematu poruszać nie będę :)))

Po paru godzinach przenieśliśmy się na przystanek i jakiś czas potem doczekaliśmy się pierwszego busa. Jedna przesiadka i z powrotem Jelenia Góra :) Następnie skierowałam się już sama na odpowiedni przystanek, a że do domu z JG tylko 15 km, tak więc niewiele później dotarłam do domu. Chociaż staraliśmy się coś drzemać w czasie podróży, nie można tego nazwać snem. Wieczorem, gdy kładłam się spać, wyszło mi, że byłam w sumie ok. 40 godzin na nogach. Ale spędzony czas z pewnością należy do tych niezapomnianych, a ja przy okazji poznałam swoje możliwości :) Zresztą niedługo, bo za miesiąc szykuje się równie szalona wyprawa. Ale o tym w swoim czasie... :)

A co do zdjęć..kiedy płyta robi problemy, nic na siłę..ja i tak wychodzę z założenia, że najważniejsze zdjęcia są w głowie, w sercu..a kto miał je widzieć, zobaczył już i tak dawno temu :)

niedziela, 7 lipca 2013

Powroty do Ślesina i 40h na nogach, cz. 1

W ten weekend trwają dni Ślesina - miejscowości położonej w Wielkopolsce niedaleko Konina. Występuje m.in. Jula, Kombii i Mateusz Mijal. Historia lubi toczyć koło - z Mateuszem miałam okazję się tam widzieć dwa lata temu podczas dni miasta. Wówczas również tam występował, tylko w nieco innej roli.. :)

Mało kto wie, że Mateusz przez parę lat grał w zespole Ich Troje. To na trąbce, to na klawiszach, raz nawet chórkowo wspomógł zespół na potrzeby realizacji telewizyjnej. I mi, jako wieloletniej fance zespołu, zdarzyło się pojechać na tamten koncert z trójką znajomych (a właściwie z moją imienniczką Natalią, Mileną i Adrianem). Podróże mijały nam w bardzo wesołej atmosferze, jednak blisko to nie było. Z czego pamiętam, najpierw z Adrianem z Jeleniej skierowaliśmy się autobusem do Kalisza, we Wrocławiu dosiadły się do nas dziewczyny. W Kaliszu mieliśmy trochę czasu do pierwszej przesiadki, skusiliśmy się na wizytę w KFC i najgorszą tortillę, jaką w życiu jedliśmy. Była naprawdę okropna, skoro do dzisiaj pamiętam :) Z Kalisza autobusem do Konina, a stamtąd już tylko przysłowiowy "rzut beretem" do celu. Jako że mieliśmy bardzo mało czasu, z Natalią wynegocjowałyśmy z taksówkarzem mocny tańszy dojazd do sąsiedniej miejscowości, dzięki czemu niewiele później znaleźliśmy się na miejscu imprezy.

Jadąc martwiliśmy się o dwie rzeczy: czy zdążymy i jaka będzie pogoda. Popadywał deszcz, niebo nie dawało nam optymizmu. I faktycznie, o ile czas był po naszej stronie, pogoda mniej. Na szczęście wraz z rozpoczęciem koncertu, ustał deszcz i przez następne 1,5h pogoda była równie sprzyjająca, jak atmosfera ogółem :) Dla wielu z nas koncert o tyle wyjątkowy, że po raz pierwszy na żywo mieliśmy okazji wysłuchać wówczas obecnej, "nowej" wokalistki zespołu Justyny "Jazzty" Panfilewicz. I dziewucha od samego początku wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Lubię, gdy wokalist(k)a ma chrypę w głosie i potrafi się należycie "wydrzeć", a zarazem łagodnie zaśpiewać spokojniejsze numery. I taka właśnie jest Jazzta:) Chwilami tylko nagrane chórki jej poprzedniczki doprowadzały do irytacji zagłuszając nieco występującą solistkę. Bywa i tak. Ciąg dalszy nastąpi, żeby były jakieś zdjęcia, bo komputer, na którym piszę teraz ma jakieś bliżej nieokreślone pretensje do płyty :)

piątek, 5 lipca 2013

Stoki? Giewont? Video!

Po opublikowaniu pierwszego postu zdecydowałam się podać adres do bloga na Facebooku, bo jak to mawiają - nie ma Cię na Facebooku, to znaczy, że nie żyjesz. Miałam małe obawy związane z przyjęciem tego blogowego pomysłu. Chyba nie spodziewałam się tak miłego przyjęcia:) Chociaż z drugiej strony wielu ludzi zamiast otwarcie krytykować, woli się po prostu nie odzywać. No nic, mam nadzieję, że zapału mi starczy na dłuższy czas :)

Zastanawiałam się, o czym napisać dzisiaj. Skusiła mnie lekka kontynuacja poprzedniej notki zaczepiająca się na niezdarnych ochroniarzach :) Ale po kolei...

Tydzień przed opisanym koncertem Piaska w Łodzi odbyła się IX edycja imprezy zatytułowanej Estrada Giewont. Jest to coroczne święto łódzkiego osiedla Stoki. W tym roku, po raz kolejny zresztą, wydarzenie miało charakter charytatywny. Grano na rzecz chorego na mukowiscydozę Franka. Co prawda moje zainteresowanie koncentrowało się przede wszystkim na występie gwiazdy wieczoru, czyli zespołu Video, jednak przez cały czas nie dowiedziałam się, na czym polegała zbiórka pieniędzy. Biletów brak, to może kilku sprzedawców postanowiło oddać zyski? Albo gdzieś była tajemnicza skarbonka?


Podczas gdy minął czas przeznaczony dla supportujących grup, ekipa Video rozkładała swój sprzęt, a publiczności przygrywała tzw. dyskoteka. I oferta konkursowa będącego w średnim wieku pana DJ, który w dyscyplinach szybkie pytanie - szybka odpowiedź rozdał parę zabawek, dmuchanych piłek i tym podobnych przedmiotów.

Niektórzy wiedzą, że dość długo przyszło mi czekać na koncert Video. Jakoś zawsze było mi z różnych przyczyn nie po drodze. Raz mi się zdarzyło spotkać Wojtka Łuszczykiewicza pod siedzibą TVP Łódź, ale co tam wystałam czekając, to już moje:) Koncert uważam za udany, była istnie swojska, rodzinna atmosfera.  W końcu zespół łódzki, a grający w zespole Daniel Tyszkiewicz ze Stoków pochodzi. I chłopy z dzielni dopisały ;) Repertuar poprawny, zabrakło mi "Po co nam sen" i najnowszego "Kryzysowego". Niespodzianka "Soft" :) W kwietniu 2010 roku pierwszy raz byłam na solowym koncercie Ani Wyszkoni. Wtedy też sama śpiewała ten numer. Zawsze to jakaś odmiana;) Całkiem sympatycznie wyszło "Idę na plażę". Łuszczykiewicz zaprosił na scenę ekipę z fanklubu zespołu (lubię takie akcje, jako że sama do paru fc należę) i swoją córę Lilkę z koleżankami. Zrobiło się trochę tłoczno (scena w dodatku niezwykle mała była), ale grunt to plażowy nastrój ;)


Po zakończonym koncercie tłumy masowo zaczęły przeskakiwać barierki prawdopodobnie w celu spotkania się z artystami. Państwo z ochrony stało jak grupa słupów, dosłownie wytrzeszczając oczy (widok bezcenny). Stwierdziłam, że może wyróżnię się z tłumu i zamiast uskuteczniać skoki wzwyż, lekko okrążyłam scenę i z boku przeszłam pod taśmą. I zamiast do namiotu obowiązkowo pogadać chwilę z Kramarem (sympatyczny kierowca zespołu) :) W podobnym czasie rozległ się komunikat z prośbą o nieprzeskakiwanie barierek..jakby to miało coś pomóc...;) Gdy się lekko przeludniło, wypełniłam resztę fanowskich obowiązków, po czym skierowałam się w stronę przystanku.

No tak, tylko że już tramwaje nie jechały dalej niż do zajezdni, która była w połowie drogi. Trzeba szukać nocnego. Na szczęście nie tylko ja miałam ten problem :) Po małej wędrówce znalazł się przystanek z linią N.., ale niestety nie tą N, która była mi potrzebna. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Przebieg myślenia banalnie prosty: kawałek przejadę i resztę dojdę. Jednak co zrobić, jak kierowca nie raczy się zatrzymać na danym przystanku... ;) Szybka męska decyzja (dobrze, że potrafię takie podejmować), alternatywny przystanek został szybko wybrany i tak oto zamiast 15 minut wracałam jakąś godzinę... Dojechawszy do centrum Łodzi postanowiłam się przesiąść w odpowiednią "eNkę" lub w tramwajowy niedobitek jadący w odpowiadającą mi stronę. Chociaż powrót był z małymi zawirowaniami, wszystko skończyło się szczęśliwie.. :)

czwartek, 4 lipca 2013

Dni Ursusa 2013

Postanowiłam zacząć od stosunkowo niedawanej imprezy z połowy czerwca. Miałam przyjemność ze znajomymi bawić się na koncercie Andrzeja Piasecznego, który miał miejsce w ursuskim Parku Czechowickim. Podróż do Warszawy upłynęła w bardzo miłej atmosferze - chociaż towarzysząca mi koleżanka Asia jest starsza ode mnie o parę ładnych lat, żadna z nas nie wyczuła tej różnicy wieku.

Po dwóch godzinach od wyjazdu z Łodzi znalazłyśmy się na dworcu Warszawa Zachodnia. I wówczas zaczęły się pierwsze schody pod górę. Świadome niedługo odjeżdżającego autobusu ZTM w stronę Ursusa poddałyśmy się poszukiwaniom właściwego przystanku, co do najprostszych czynności nie należało. Może dziwna numeracja przystanków jest cechą charakterystyczną naszej stolicy? Dzięki pomocy pewnego pana udało nam się trafić w ostatniej chwili na odpowiedni przystanek i wskoczyć do autobusu. Po paru minutach pojawiły się wątpliwości - a może jedziemy w złą stronę? Wysiadamy? :) Na szczęście głupie pomysły szybko wywietrzały nam z głowy. Minęło pół godziny i znalazłyśmy się szczęśliwie na miejscu! :)

Kierując się dźwiękami imprezy (a może serc?;)) dotarłyśmy pod scenę amfiteatru, gdzie czekało już parę innych znajomych twarzy. Na scenie dość skutecznie produkował się zespół Klezmafour będący tanią podróbką Eneja. Ku naszemu zaskoczeniu zostali przyjęci przez publiczność bardzo ciepło. Inna sprawa, że owa publiczność wyraźnie miała już "zaprocentowaną krew". Po zakończonym koncercie nadeszła pora na zapełnienie czasu przed występem Piasecznego. Prowadzący (w tej roli Jarosław Jakimowicz) zaprosił na scenę gromadkę dzieci. Konkurs "śpiewajcie piosenki, recytujcie wierszyki" zdawał się nie mieć końca.

Ku uldze chyba wszystkich obecnych ludzi (pomijając dzieci i ich zachwyconych rodziców) w niedługim czasie scena została przygotowana do finalnego koncertu. Wówczas Jakimowicz podziękował pozostałym dzieciom, a resztę nagród-upominków rozdał publiczności. I ja miałam małego farta wzbogacając torebkę o słowniczek polsko - angielski :) 

Niewiele potem rozpoczął się występ gwiazdy wieczoru. Na początek standardowo "To co dobre" (nagranie). Prawie wszystko przebiegało programowo. Tak, "prawie" potrafi robić różnicę. Podczas znanemu wszystkim przeboju "Chodź, przytul, przebacz" zdarzył się pewien mały incydent. Aż żałuję, że chwilę wcześniej zaprzestałam nagrywania utworu. W ciągu jednej krótkiej chwili podczas tzw. solówki gitarowej na scenę biegiem wtargnął pewien mężczyzna. Pan ten wyraźnie do trzeźwych nie należał. Stanął na środku sceny delikatnie się kołysając w obie strony. Artyści (w szczególności z lekka wystraszony Piaseczny i grający solo gitarzysta, który teoretycznie w danej chwili winien się znajdować w centrum uwagi) przywitali "kolegę" sporym wytrzeszczem oczu. Zgromadzony pod sceną tłum był w podobnym szoku. Po chwili oprzytomniali ochroniarze z trudem zgarnęli delikwenta, na którego parę metrów dalej czekała policja. Dalsze losy opisywanego przypadku pozostały bliżej nieznane, lecz nietrudno domyślić się jego przyszłości na parę ładnych kolejnych godzin. 

Po ledwo dośpiewanej piosence do końca występującemu artyście zabrakło słów. I to dosłownie :) Stwierdzając, że zastanowi się, co powiedzieć na temat zaistniałej sytuacji zagrał kolejny numer, po czym nastąpiła bardzo interesująca wypowiedź z jego strony. Brzmiała ona mniej więcej tak:
- Może to brzydko z mojej strony, ale podczas piosenki, zamiast myśleć o piosence, myślałem o tym, co powiedzieć. I tak myślałem, myślałem..i w końcu nic nie wymyśliłem! Chyba najlepiej będzie, jak po prostu tego nie skomentuję :)
Trzeba przyznać, że Piaseczny dyplomatycznie wybrnął z sytuacji, a przy tym zachował swój urok :) Reszta występu przebiegła bez problemów i co więcej - chyba wszystkim się podobało, gdyż artysta dwukrotnie bisował kilkoma piosenkami. 


Po koncercie część zgromadzonej publiczności udała się w stronę barierek za sceną czekając na artystę, któremu w efekcie mogli tylko pomachać, gdy odjeżdżał z terenu imprezy. Z Asią udałyśmy się z powrotem na dworzec, by autobusem powrotnym wrócić do Łodzi. Jak to bywa - miałyśmy mały problem, by dostać się na właściwy nam przystanek :) Na szczęście o czasie udało nam się dotrzeć na właściwy peron i pełne wrażeń i żarliwych dyskusji wróciłyśmy do domów. 

Jak to zwykle bywa, pierwsza notka wyszła dość obszernie. Biorąc pod uwagę ilość opisywanych dzisiaj wydarzeń, zżera mnie ciekawość i lekka obawa odnośnie przyszłych wpisów. Zobaczymy.. :)
Zdjęcia pozmniejszane, tylko dla oglądu.

wtorek, 2 lipca 2013

jesteś wolny!

"Wstawaj, wstawaj, czas się podnieść  
Wstawaj, wstawaj, jesteś wolny  
Muzyka zniszczy lęk, i znowu jesteś.."
Te słowa wiele razy wybrzmiewały z ust Grzegorza Skawińskiego. I mi nieraz zdarza się nucić je pod nosem. Tak to jest, gdy muzyka jest miłością. W moim przypadku najczęściej opiera się to na luźnym, hobbystycznym muzykowaniu, jednak zdarzają się mniejsze lub większe wypady na różnego rodzaju imprezy mniej lub bardziej masowe, koncertami zwane. I im w wolnych chwilach chciałabym się bliżej przyjrzeć. Od występujących artystów zaczynając, przez obsługę techniczną, ochronę, organizację (...), na miejscach kończąc. Myślę, że ostatni element moich może-dywagacji stanie się istotnym elementem tego bloga. Podobno "nieważne gdzie, ważne z kim". Jednak część "gdzie" w wyjazdach koncertowych odgrywa ważną rolę. W przypadku mojej osoby szczególnie - szczególnie podczas samotnych wypraw mam wyjątkowy talent do nietypowych, zabawnych sytuacji. I na wspomnienia przyjdzie czas :)