sobota, 26 kwietnia 2014

Odolańska mafia i być jak Beata Pawlikowska - cz. 4 i ostatnia!

Byłam w najwyższym stopniu desperacji. Wsiadłam.
W środku było trzech facetów. To był mój pierwszy i ostatni raz, kiedy pokusiłam się na jazdę autostopem.
Ale rozmawiało się całkiem miło. O pogodzie, o Odolanowie, o powodzie mojego pobytu tam. Ten ostatni temat przysporzył mi stanu przedzawałowego. Po raz pierwszy odezwał się facet, który siedział koło mnie. Brzmiało to następująco: "oo, Andriej Piasjecny, znam, znam!". Wyraźny rosyjski akcent nie wróżył niczego dobrego. Jechaliśmy dość wolno (ach, te polskie drogi wiejskie!), miałam zatem pomysł, by wyskoczyć z samochodu. Prosto na pole. Ale samochód, którym jechaliśmy, a na który przeciętny Kowalski raczej się nie dorobi w przeciągu całego swojego życia, pewnie ma jakieś specjalne blokady. Myślę dalej. W torebce mam telefon. Ale pani z centrali taxi raczej nie pomoże. Rodzicom dość wrażeń przyprawiam swoimi wyjazdami. Nie zamierzałam też dzwonić do żadnej z osób, które spodziewałam się spotkać na miejscu koncertu. Mam swój honor i prędzej mógłby mnie autobus rozjechać. Jak tu zwiać?!

Na szczęście panowie zatrzymali się przy wjeździe do Odolanowa i mnie wysadzili. Ja prosto, oni w prawo. Obowiązki wzywały. Wolałam nie pytać, co to za obowiązki. Życzyliśmy sobie miłego wieczoru i się pożegnaliśmy. ŻYJĘ! Musiałam tylko znaleźć jakąś aptekę i kupić plastry. Apteka oczywiście zamknięta. Ale obok był czynny sklep spożywczy. Stwierdziłam, że coś chłodnego i słodkiego mi się należy po takich wrażeniach. Sprzedawczyni przy kasie spytała, czy coś jeszcze podać. Szczęśliwie okazało się, że pod ladą są i plastry! :D Ochroniarz sklepu miał całkiem zabawną minę widząc jak chwilę potem ściągam sandały i zalepiam sobie nimi stopy. Mniejsza z tym.

Na miejsce koncertu dotarłam bez większych już problemów. Impreza odbywała się na placu koło domu kultury. Swój występ akurat kończył zespół Wawele. Poszłam pod barierki i czekałam na koncert. Na ten temat nie będę się zanadto rozwodzić, bo był udany jak każdy inny :) Gardło właściwie zdarte, szczególnie na świeżutkim wówczas jeszcze "Na lata" promującym kampanię "Poznaj swoją Naturę".

Po koncercie przeszłam przed barierki w okolice Andrzejowego namiotu (czasem przydaje się mieć odpowiednie do okazji plakietki) i czekałam na artystę. Pamiątkowa fota musi być :) Oczekiwanie umiliły mi pogaduchy z dziewczynami z opieki medycznej oraz z niezastąpioną Dominiką Kurdziel (chórzystka Andrzeja, przesympatyczna kobitka; kto zna, ten wie). Czas mnie trochę naglił..ale szczęśliwie udało się spotkać z gwiazdą wieczoru i mogłam udać się w drogę powrotną.

Bardzo sympatycznie się rozmawiało z taksówkarzem. Wyszła połowa spodziewanej kwoty, bo okazało się, że dojazd po klienta jest za darmo. Umówiliśmy się na poranek następnego dnia, żeby zawiózł mnie na dworzec. Jeszcze dał mi wizytówkę do centralni: "jak będzie pani chciała się upewnić, to niech pani zadzwoni rano". Zadzwoniłam. Nikt nie wiedział o kursie. Więc zamówiłam nowy. A potem taksówkarz nr 1 dzwonił z pretensjami..ale co ja poradzę na to, że chciał nieoficjalny kurs zrobić :D

Chociaż dworzec PKP nie przedstawiał się zbyt dobrze, pociągi jeździły normalnie. Wróciłam do domu bez nowych przygód. Nawet trzymałam się na nogach po całkowicie bezsennej nocy (nie ma nic gorszego od mini-fontanny za oknem!).

Przyjemne miasto, mili ludzie. Świetna impreza z tradycjami. Tylko z noclegami problem. Ale za to jakie wspomnienia.. :)

plac przy domu kultury


Andrzej i Dominika

winowajca bezsenności:)tak żegnał mnie dworzec..

wtorek, 22 kwietnia 2014

Odolańska mafia i być jak Beata Pawlikowska - cz. 3

Na wstępie - nie wiem kiedy statystyki bloga przekroczyły magiczną barierę 1000 wyświetleń - bardzo to miłe uczucie :) Dziękuję za każde odwiedziny!

Wracając do opowieści. Zameldowałam się szczęśliwie w zajeździe. Całkiem przyjazne miejsce. Dużo zieleni, zaraz obok stadnina koni. Pokoje rozłożone w różnych częściach ośrodka, w swego rodzaju szeregówkach. Okazało się, że moje "cztery ściany" są nieco oddalone od recepcji, ale widząc mój niezbyt korzystny stan fizyczny, właścicielka zajazdu pokazała mi skrót dla pracowników. Co więcej, pozwoliła mi z niego korzystać :) Bardzo sympatyczna kobitka z niej była. Jako że musiałam się następnego dnia wcześnie rano ewakuować na pociąg powrotny, przez co nie miałabym jak zjeść śniadania, zaraz potem dostałam talerz pełen kanapek. I oranżadę. I wodę. Inni by się tylko cieszyli, że goście nie będą jeść posiłku, który jest w cenie pokoju.

Po kąpieli, która była mi niczym deszcz na pustyni, nadeszła chwila namysłu: co dalej? Nie uśmiechało mi się w ciągu kilkunastu najbliższych godzin tyle maszerować. Ale też nie przyjechałam po to, by siedzieć na kanapie przed telewizorem i odpoczywać. Leżeć i pachnieć - to nie dla mnie. Dlatego poszłam na spacer po ośrodku z nadzieją, że któryś z gości będzie może pod wieczór jechał w stronę Odolanowa. Niestety, nawet jeśli tak było, bynajmniej nie w odpowiadającym mi czasie. Za to wróciłam do pokoju z numerem do tzw. zaprzyjaźnionej korporacji taksówkarskiej z niedalekiego Ostrowca Wielkopolskiego. Biorąc pod uwagę swój nieco ograniczony budżet uznałam, że taksówką poszaleję wracając z koncertu, tudzież następnego poranka. Ten jeden raz postanowiłam jeszcze iść pieszo do miasta.

Wychodząc z zajazdu zauważyłam jeszcze jeden samochód, który sprawiał wrażenie gotowego do drogi. Z odległości, w której się znajdowałam, widać było w nim sylwetkę przypominając kobietę w mocno średnim wieku z "delikatną" nadwagą. Podstawowa zasada: nigdy nie wsiadaj do nieznajomego samochodu, a jeśli już musisz, niech będzie tam chociaż jedna kobieta. Daje to złudzenie poczucia bezpieczeństwa. Ale tylko złudzenie. Podeszłam parę kroków z zamysłem, by może jednak poprosić o podwiezienie. Jednak osoba, która z daleka przypominała panią, okazała się być facetem o dość nieciekawym wyglądzie. Dlatego zawróciłam i postanowiłam iść. Po kilkudziesięciu metrach przyczepiła się do mnie osa. Czy inne paskudztwo tego typu, które lata dookoła ciebie, brzęczy i ma ochotę cię zaatakować. Próbowałam zachować spokój, by nie włączyć w owadzie agresora do kwadratu. Nagle usłyszałam, że kawałek za mną jedzie samochód. Nie podobało mi się to za bardzo, mógłby mnie wyprzedzić. A tymczasem zrównał się ze mną.

środa, 5 marca 2014

Odolańska mafia i być jak Beata Pawlikowska - cz. 2

Znaleźliście się kiedyś w obcym mieście, chcieliście gdzieś dojść, a nie wiedzieliście nawet, w którą stronę się skierować? Nie polecam takiego stanu ducha, zdecydowanie. Na szczęście jakaś miła pani poinstruowała mnie, w którym kierunku iść. I poszłam.

Odolanów opuściłam bardzo szybko. "Może nie będzie tak źle" - myślałam. Z Google Maps (czy Google ma już monopol doradczy?) pamiętałam, że w sumie to tylko niecale 5 km. Godzinka spacerkiem. A ja narzuciłam sobie rygorystyczny szybki marsz. Im prędzej będę na miejscu, tym lepiej. Szczególnie, że szykowało mi się jeszcze parę takich "spacerków".

Dość długo trwało, zanim dotarłam do właściwej podmiejskiej wsi. Nocleg miałam na końcu tejże wsi. I nie przepuszczałam, że przejść przez nią zajmie mi nie mniej wysiłku, niż dotarcie do niej. W sumie 8-9 km. W perspektywie tyle samo na koncert, po koncercie i rano na pociąg. A dworzec kolejowy na drugim końcu miasta. Na niebie skwar. Z tłuszczyku robił się wrzątek (tajemnicze przemiany, prawie jak w Biblii - bez urazy!). W ramach desperacji próbowałam załapać się na autostop. Bezskutecznie. Nie dziwię się przejeżdżającym - w tym stanie sama siebie też bym nie podwiozła ;) Starałam się odnaleźć dobre strony zdarzeń - obtarte stopy, niemiłosierne zmęczenie.. Nawet pasące się nieopodal krowy swoimi spojrzeniami traktowały mnie (zapewne z podziwu) niczym siódmy cud świata, który miał się lada moment zawalić.

Jako że nie mogę powiedzieć złego słowa na temat swojej wakacyjnej kondycji, w całkiem niezłym tempie dotarłam na miejsce.

poniedziałek, 3 marca 2014

Odolańska mafia i być jak Beata Pawlikowska - cz. 1

Ostatnio zaniedbałam swoją blogową aktywność. Jednak istotą tego bloga jest dla mnie zebranie własnych wspomnień, dlatego nie jest ważne, czy będę pisać codziennie, co tydzień czy raz w miesiącu. Teraz minęło tych miesięcy parę. Ale ważne, żeby w ogóle coś się pojawiało co jakiś czas :-) /wiem, każde tłumaczenie dobre.

Tym razem cofnę się wstecz do wakacji (za oknem kolejna wiosna..), bo do XXI Dni Odolanowa. A właściwie do ostatniego z tych dni, kiedy to gwiazdą wieczoru był Andrzej Piaseczny. Jednak nie od razu dotarłam na koncert...

Podróż do Odolanowa upłynęła bez większych problemów. Rano zadowolona wsiadłam do autobusu, jeszcze bardziej zadowolona z niego wysiadłam po paru godzinach. W plecaku ekwipunek, w jednej z kieszonek numer jedynego w mieście taksówkarza doradzonego przez "wujka Google" przed wyjazdem. Pomimo ogromnie ogarniającej mnie dumy wywołanej wysiadką z autobusu we właściwej miejscowości, mój zapał szybko został mocno schłodzony. A było co chłodzić, bowiem lipcowe upały sięgnęły właśnie zenitu - bezchmurne niebo, temperatura ok. 35 stopni (oczywiście w cieniu). Wyjęłam telefon, wystukałam zapisany wcześniej numer. Trzeba w końcu jakoś dotrzeć do miejsca noclegu pod miasto, bo wszystkie tego typu miejsca w mieście były zarezerwowane na długo przed moimi poszukiwaniami. A miły głos w słuchawce poinformował mnie, że abonent jest czasowo niedostępny, a właściwie wybrany przeze mnie numer nie istnieje.

W moim wypadku oznaczało to jedno: kłopoty. Natka sama w mieście. Kiedyś może powstanie film o takim tytule. Nie spodziewając się jeszcze, co mnie czeka, zakasałam rękawy (których z racji ukropu zresztą nie miałam) i ruszyłam w drogę. Pieszo.
A czekało mnie jeszcze sporo atrakcji przed koncertem.
O nich opowiem już niebawem, zapraszam! :-)

czwartek, 3 października 2013

735 km w jedną stronę? Czemu nie! - cz. 4 i ostatnia :-)

"Po koncercie tak szybko zleciał czas..."
Bo to był bardzo mile spędzony czas :-) Ale po kolei... 
Zebraliśmy się starym zwyczajem z boku sceny koło namiotów. Pozdrowienia dla państwa z ochrony, którzy to nie chcieli wpuścić części naszej ekipy (pomimo posiadanych identyfikatorów). Rozumiem, że było nas dużo, ale albo wchodzą wszyscy, albo nikt..cóż, musieli w końcu ustąpić :-) Ale już wyjaśniam. Tradycją trwającą od lat są spotkania zespołu z fanami. I nie mówię tu o spotkaniach, podczas których Michał na chwilę wyjdzie, rozda parę autografów i heja do widzenia. Oczywiście wychodzi do oczekujących ludzi, jednak potem przychodzi czas na spotkania z nami - grupą fanów, którzy od lat nieustannie jeżdżą po kraju na koncerty. Mówię o spotkaniach w liczbie mnogiej - bowiem, aby nie robić zbyt dużego zamieszania wchodzimy do namiotu w grupkach po parę osób. Owszem, czasem swoje trzeba wystać, czasem wymarznąć, jak jest mniej sprzyjająca pogoda. Jednak uwierz mi Drogi Czytelniku, warto :-) A tym razem wyjątkowo było warto!

Każde ze spotkań trwało 20-30 minut. Muszę przyznać - gdy pierwsza grupa była w namiocie, nas czekających ogarniało zniecierpliwienie. Ale zaraz potem okazało się, czym było to spowodowane. Bowiem na 26 listopada zaplanowana jest premiera płyty Michała :-) W związku z tym Michał wymyślił, że każdemu z nas założy słuchawki i puści wybraną piosenkę z nowej płyty spośród dotychczas nagranych. Oprócz tego wspólnie oglądaliśmy zdjęcia z sesji do wspomnianej płyty i znalazł się jeszcze czas na rozmowę..o wszystkim i o niczym..po przyjacielsku :-) A na koniec to, czego każdy z nas ma pełno - zdjęcia i autografy. Bez pamiątek ani rusz! :-) Więcej co się działo na spotkaniu/spotkaniach opowiadać nie będę. Kto był, ten wie :D

Gdy każdy z naszej krakowskiej ekipy spotkał się z zespołem (dodam, że Jacek zwiał niewiele po koncercie, a nowa wokalistka Marta Milan jest bardzo sympatyczną osóbką:)), zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy w drogę powrotną. Każdy spał, ile mógł, nie licząc oczywiście przerwy na stacji benzynowej. Około 8 rano byliśmy w Krakowie.

Nie lubię pożegnań.

Na pocieszenie wróciłam do akademika, w którym miałam noclegi. Trochę odetchnęłam napakowana wrażeniami minionego czasu. Przed południem do Krakowa przyjechała jedna z moich przyjaciółek..z którą niestety widuję się 1-2 razy w roku. Ale zawsze jest to bardzo fajnie spędzony czas. Dzięki temu spędziłam w Krakowie jeszcze jeden cudowny dzień. Owszem, byłam lekko nieprzytomna, jednak zadowolona z życia. Szczęśliwa. I nawet dałam się namówić na 3-godzinną wyprawę kajakiem :-) 

Na zakończenie historii w starych filmach wyświetla się napis "THE END". Ja napiszę inaczej: HAPPY END :-)

poniedziałek, 23 września 2013

735 km w jedną stronę? Czemu nie! - cz. 3

Wspomniany już Tomasz Niecik nadzwyczajnie publiczności nie porwał (nie licząc pojedynczych wyjątków). Odniosłam wrażenie, że najlepiej bawiły się biegające pod sceną dzieci, którzy co chwilę rzucał ulotki ze swoim wizerunkiem. Tylko biedni ochroniarze nie byli w stanie ogarnąć maluchów :)

Po zakończonym występie i krótkiej próbie technicznej rozpoczął się koncert, dla którego domowe współrzędne na mapie nie mają najmniejszego znaczenia. Mi po przeliczeniu na Google Maps wyszło, że przejechałam na niego ok. 735 km. Nie ja jedna..Michał Wiśniewski, Jacek Łągwa i Marta Milan w towarzystwie świetnych muzyków i tancerzy podczas ok. 2 godzin (czyt. 120 minut!) zagrali 26 utworów (się ma setlistę, to się wie:D). Wśród nich PowiedzPierwszą ostatnią miłość czy moje ukochane Tobą oddychać chcę. Było trochę starszych i nowszych piosenek, wymieniać mogłabym długo. Na scenie działy się różne rzeczy, często kompletnie nieprzewidziane. Pozdro dla Katarzyny i Tomka, którzy zaproszeni na scenę do wspólnego występu na "Babskim świecie" na długo utkwią w pamięci publiczności. Szczególnie Katarzyna. Kto był, ten wie..

I teraz nie będzie "achów" i "ochów" na temat koncertu, bo one byłyby zbyt oczywiste z moich ust. Będzie to, co obserwuję zawsze.. Zespół Ich Troje od paru ładnych lat uważany jest publicznie za kicz, tandetę i co nie tylko. Ostatnio mam okazję bywać na praktycznie każdym ich koncercie. I zawsze jest to samo: parę tysięcy tłocznie zgromadzonych ludzi śpiewających "A wszystko to" i serię innych szlagierów. Zdarza się słyszeć krzyki typu "Michał, jesteś zaj....ty!". I niech mi ktoś powie, że Ich Troje już nikt nie słucha.. Odnoszę raczej przykre wrażenie, że nikt nie chce się raczej do tego przyznać. Ja się tego nie wstydzę. Ten zespół był, jest i będzie dla mnie Numerem Jeden. Czy to się komuś podoba czy nie :-)

Następna notka będzie ostatnią częścią wspominającą tamten weekend. Opiszę w niej, co działo się po koncercie (czyli co to znaczy szanować fanów :)) i w skrócie dzień następny.

PS Dodam tylko, że zamieszczone w notce filmiki mają charakter niepubliczny i wolałabym, aby nie były nigdzie dalej udostępniane.

sobota, 21 września 2013

735 km w jedną stronę? Czemu nie! - cz. 2

Ruszyliśmy. Po drodze bardzo mili panowie kierowcy umilili nam podróż bardzo przyjemnymi płytami (Ich) Troje :-) Oj, wesoły bus to był, uwierzcie na słowo :D Jednak wśród podśpiewywania, siedzącego tańczenia, licznych żartów i wspomnień trwały zażarte dyskusje na temat urodzinowego prezentu - niespodzianki dla Michała. Odnośnie pomysłu wszyscy byliśmy zgodni - nagrywamy filmik! Wykonanie okazało się nieco trudniejsze, bo pomysłów nie brakowało, a w dodatku byliśmy ograniczeni czasowo..jednak po przerwie w McDonaldzie w Rzeszowie doszliśmy do porozumienia :) W Jarosławiu dołączyły do nas dwie osoby i przy najbliższym postoju powstał filmik :)

Reszta podróży upłynęła bez większych zdarzeń. Można tak przynajmniej powiedzieć, ponieważ nikt z nas dobrze nie wiedział, gdzie jest koncert... Zdania były podzielone: Mircze czy Kryłów? W momencie wjazdu do Mircz rozległy się brawa..szybko wróciliśmy na ziemię :) W tym, że znajdujemy się na końcu Polski, znanej jako skrajna Polska B, szybko uświadomiły nas beztrosko pasające się krowy i "zwinięty asfalt" ;) Szczęśliwie pojawiły się oznakowania kierujące na Europejskie Dni Dobrodziejstwa..prosto. I to "prosto" zaniosło nas jeszcze ok. 10 km przed siebie do granicznego Kryłowa. W duchu podziękowałam intuicji, która kazała mi jechać ze Ekipą busem z Krakowa.. Nie wyobrażam sobie znaleźć się na godzinę przed koncertem w Mirczach i dostać się stamtąd na koncert :-)

I nasz czas był dość tragiczny. Dojechawszy na miejsce, w błyskawicznym tempie skierowaliśmy się w stronę sceny, na której popis swoich "umiejętności" dawał już Tomasz Niecik. Tak, to ten od "osiemnastek", który chyba lubi liczby, bo ratował się jeszcze swoją wersją "cztery razy po dwa razy"..to już nie to disco polo, co naście lat temu. Co było dalej? Ciąg dalszy nastąpi... :-)