czwartek, 4 lipca 2013

Dni Ursusa 2013

Postanowiłam zacząć od stosunkowo niedawanej imprezy z połowy czerwca. Miałam przyjemność ze znajomymi bawić się na koncercie Andrzeja Piasecznego, który miał miejsce w ursuskim Parku Czechowickim. Podróż do Warszawy upłynęła w bardzo miłej atmosferze - chociaż towarzysząca mi koleżanka Asia jest starsza ode mnie o parę ładnych lat, żadna z nas nie wyczuła tej różnicy wieku.

Po dwóch godzinach od wyjazdu z Łodzi znalazłyśmy się na dworcu Warszawa Zachodnia. I wówczas zaczęły się pierwsze schody pod górę. Świadome niedługo odjeżdżającego autobusu ZTM w stronę Ursusa poddałyśmy się poszukiwaniom właściwego przystanku, co do najprostszych czynności nie należało. Może dziwna numeracja przystanków jest cechą charakterystyczną naszej stolicy? Dzięki pomocy pewnego pana udało nam się trafić w ostatniej chwili na odpowiedni przystanek i wskoczyć do autobusu. Po paru minutach pojawiły się wątpliwości - a może jedziemy w złą stronę? Wysiadamy? :) Na szczęście głupie pomysły szybko wywietrzały nam z głowy. Minęło pół godziny i znalazłyśmy się szczęśliwie na miejscu! :)

Kierując się dźwiękami imprezy (a może serc?;)) dotarłyśmy pod scenę amfiteatru, gdzie czekało już parę innych znajomych twarzy. Na scenie dość skutecznie produkował się zespół Klezmafour będący tanią podróbką Eneja. Ku naszemu zaskoczeniu zostali przyjęci przez publiczność bardzo ciepło. Inna sprawa, że owa publiczność wyraźnie miała już "zaprocentowaną krew". Po zakończonym koncercie nadeszła pora na zapełnienie czasu przed występem Piasecznego. Prowadzący (w tej roli Jarosław Jakimowicz) zaprosił na scenę gromadkę dzieci. Konkurs "śpiewajcie piosenki, recytujcie wierszyki" zdawał się nie mieć końca.

Ku uldze chyba wszystkich obecnych ludzi (pomijając dzieci i ich zachwyconych rodziców) w niedługim czasie scena została przygotowana do finalnego koncertu. Wówczas Jakimowicz podziękował pozostałym dzieciom, a resztę nagród-upominków rozdał publiczności. I ja miałam małego farta wzbogacając torebkę o słowniczek polsko - angielski :) 

Niewiele potem rozpoczął się występ gwiazdy wieczoru. Na początek standardowo "To co dobre" (nagranie). Prawie wszystko przebiegało programowo. Tak, "prawie" potrafi robić różnicę. Podczas znanemu wszystkim przeboju "Chodź, przytul, przebacz" zdarzył się pewien mały incydent. Aż żałuję, że chwilę wcześniej zaprzestałam nagrywania utworu. W ciągu jednej krótkiej chwili podczas tzw. solówki gitarowej na scenę biegiem wtargnął pewien mężczyzna. Pan ten wyraźnie do trzeźwych nie należał. Stanął na środku sceny delikatnie się kołysając w obie strony. Artyści (w szczególności z lekka wystraszony Piaseczny i grający solo gitarzysta, który teoretycznie w danej chwili winien się znajdować w centrum uwagi) przywitali "kolegę" sporym wytrzeszczem oczu. Zgromadzony pod sceną tłum był w podobnym szoku. Po chwili oprzytomniali ochroniarze z trudem zgarnęli delikwenta, na którego parę metrów dalej czekała policja. Dalsze losy opisywanego przypadku pozostały bliżej nieznane, lecz nietrudno domyślić się jego przyszłości na parę ładnych kolejnych godzin. 

Po ledwo dośpiewanej piosence do końca występującemu artyście zabrakło słów. I to dosłownie :) Stwierdzając, że zastanowi się, co powiedzieć na temat zaistniałej sytuacji zagrał kolejny numer, po czym nastąpiła bardzo interesująca wypowiedź z jego strony. Brzmiała ona mniej więcej tak:
- Może to brzydko z mojej strony, ale podczas piosenki, zamiast myśleć o piosence, myślałem o tym, co powiedzieć. I tak myślałem, myślałem..i w końcu nic nie wymyśliłem! Chyba najlepiej będzie, jak po prostu tego nie skomentuję :)
Trzeba przyznać, że Piaseczny dyplomatycznie wybrnął z sytuacji, a przy tym zachował swój urok :) Reszta występu przebiegła bez problemów i co więcej - chyba wszystkim się podobało, gdyż artysta dwukrotnie bisował kilkoma piosenkami. 


Po koncercie część zgromadzonej publiczności udała się w stronę barierek za sceną czekając na artystę, któremu w efekcie mogli tylko pomachać, gdy odjeżdżał z terenu imprezy. Z Asią udałyśmy się z powrotem na dworzec, by autobusem powrotnym wrócić do Łodzi. Jak to bywa - miałyśmy mały problem, by dostać się na właściwy nam przystanek :) Na szczęście o czasie udało nam się dotrzeć na właściwy peron i pełne wrażeń i żarliwych dyskusji wróciłyśmy do domów. 

Jak to zwykle bywa, pierwsza notka wyszła dość obszernie. Biorąc pod uwagę ilość opisywanych dzisiaj wydarzeń, zżera mnie ciekawość i lekka obawa odnośnie przyszłych wpisów. Zobaczymy.. :)
Zdjęcia pozmniejszane, tylko dla oglądu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz