środa, 5 marca 2014

Odolańska mafia i być jak Beata Pawlikowska - cz. 2

Znaleźliście się kiedyś w obcym mieście, chcieliście gdzieś dojść, a nie wiedzieliście nawet, w którą stronę się skierować? Nie polecam takiego stanu ducha, zdecydowanie. Na szczęście jakaś miła pani poinstruowała mnie, w którym kierunku iść. I poszłam.

Odolanów opuściłam bardzo szybko. "Może nie będzie tak źle" - myślałam. Z Google Maps (czy Google ma już monopol doradczy?) pamiętałam, że w sumie to tylko niecale 5 km. Godzinka spacerkiem. A ja narzuciłam sobie rygorystyczny szybki marsz. Im prędzej będę na miejscu, tym lepiej. Szczególnie, że szykowało mi się jeszcze parę takich "spacerków".

Dość długo trwało, zanim dotarłam do właściwej podmiejskiej wsi. Nocleg miałam na końcu tejże wsi. I nie przepuszczałam, że przejść przez nią zajmie mi nie mniej wysiłku, niż dotarcie do niej. W sumie 8-9 km. W perspektywie tyle samo na koncert, po koncercie i rano na pociąg. A dworzec kolejowy na drugim końcu miasta. Na niebie skwar. Z tłuszczyku robił się wrzątek (tajemnicze przemiany, prawie jak w Biblii - bez urazy!). W ramach desperacji próbowałam załapać się na autostop. Bezskutecznie. Nie dziwię się przejeżdżającym - w tym stanie sama siebie też bym nie podwiozła ;) Starałam się odnaleźć dobre strony zdarzeń - obtarte stopy, niemiłosierne zmęczenie.. Nawet pasące się nieopodal krowy swoimi spojrzeniami traktowały mnie (zapewne z podziwu) niczym siódmy cud świata, który miał się lada moment zawalić.

Jako że nie mogę powiedzieć złego słowa na temat swojej wakacyjnej kondycji, w całkiem niezłym tempie dotarłam na miejsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz